czwartek, 2 czerwca 2016

O tym jak prawie zginąłem.

        
W tekście zostaną użyte dialogi, dlatego przedstawię wam "legendę", aby czytanie było wygodniejsze. Oczywiście również zachęcam do udostępniania postów i oceniania ich, no bo jak nie wy,                                                      to kto.                





Legenda : Literka "J" (ja)
                  Literka "K" (kuzyn)

     Formalności zostały pozałatwiane, więc przechodzę do rzeczy. Ze względu na ostatnimi czasy burzową pogodę i ogólnie kapeć na dworze (taki jak w ustach na niezłym kacu po dobrej imprezce u ziomeczka) napiszę historię o burzy, która mnie spotkała trzy tysiące lat przed upadkiem cesarstwa Rzymskiego.
     Był upalny dzień, środek wakacji. Po paru godzinach z kuzynem na plaży odpoczywaliśmy sobie na tarasie w pobliżu malowniczego ogrodu. Nuda doskwierała nam już dłuższy czas, ponieważ dużo czynników wpływało na to, że ciężko było cokolwiek robić, w sumie to jestem w stanie wymienić kilka.
1. Upał niemiłosierny, ze 56 stopni w cieniu.
2. Czasy były takie, że nie mogliśmy wyciągnąć smartfona, bo jedyne co było to jakaś stara motorola, a komputer to marzenie.
3. Niestety, ale z tego co pamiętam chwilę przed przyjazdem braciaka rozwalił mi się pegazus[*] (w sumie to na tym skończyła się moja historia z konsolami).
4. Telewizja również odpada, bo nie mieliśmy ochoty oglądać telenowel różnego typu.
Oczywiście jest tego więcej, ale za długo by wymieniać. Na szczęście wtedy, gdy miałeś pięć złotych, byłeś "szakirem" na dzielni i mogłeś sobie zafundować Polskie modelki, nawet w przyzwoitym stanie. Tak więc postanowiliśmy wybrać się rowerkami do sklepu, co prawda ja nie byłem przekonany, ponieważ patrząc w niebo, dokonałem szybkiej analizy pogody niczym Marek Horczyczak i szybko doszedłem do wniosku, że ta decyzja przyprawi nam parę litrów deszczówki. Pojechaliśmy. Będąc już w połowie drogi, zostałem postrzelony w jedno oko nie małą kroplą deszczu, w skutek czego prawie zderzyłem się z pobliskim słupem. W przeciągu paru sekund ze skwaru zrobiła się istna powódź, ale my dojechaliśmy na miejsce, oczywiście przemoknięci do suchej nitki. Obserwując ze środka całą ulewę wraz z burzą, doszło do pewnego dialogu między nami.
[J] - Ogólnie to ja bym przeczekał.
[K] - Pierdzielisz tam, daleko nie mamy, pięć minut w te czy we w te, nic się nie stanie jak zmokniemy.
[J] - No w sumie, z cukru nie jesteśmy.
Decyzja podjęta w tamtej chwili nie była za mądra, bo wyładowania elektryczne były co najmniej mocne i dość częste. Zrobiliśmy zakupy i wybiegliśmy ze sklepu, chwilę później wsiadając na rowery i odjeżdżając. Deszcz padał niemiłosiernie, grad deszcz. Wjeżdżając na podwórko przejeżdżałem z metr od blaszanego parapetu okna mojej babci .....
BŁYSK, hałas, jasno w oczach, pisk w uszach, ale cały czas na rowerze, ponieważ działo się to ułamek sekundy. Powiem tak, że dojechaliśmy bezpiecznie.
       Sytuacja wyglądała tak : Jadąc na maszynie czasu, piorun uderzył w ten parapet co  pamięta dinozaury (tylko odmalowany, żeby ładnie było) w momencie kiedy to znajdowałem się metr od niego.
Efekty? Pęknięta żarówka w kuchni (nie wiem jak) i zawał części rodziny (tej damskiej, bo ja z kuzynem świetnie się bawiliśmy, a reszta męskiego grona w pracy).
Ogólnie to mogłem zginąć, ale nic mi się nie stało. Tak, bawi mnie to. Piona!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz