czwartek, 19 maja 2016

O tym jak stałem się winny.

       I siedziałem tak w słońcu przed domem jak na dzikim zachodzie, spoglądając w niebo po ciężkim dniu w szkole i rozmyślałem. Po dłuższej chwili ta czynność została mi przerwana przez nadchodzącą mamę.


- oo, los komandos wraca - pomyślałem. Szła pewnym krokiem podśpiewując jakieś wojenne śpiewki machając swoją bronią (czyt. torebką). W tamtej chwili nie myślałem już o niczym, tylko o tym, żeby uciekać, bo wiedziałem, że będzie miała dla mnie "misję". Podnosząc delikatnie tułów, ale zarazem z dokładnością wykrywacza rakiet lądowych, już miałem ewakuować się kiedy nasunął się pewien dialog.
- Cześć synu, ejejej nie uciekaj mam do ciebie sprawę.
- To ważne? Bo wiesz, trochę mi się spieszy, nauka, ludzkość, te sprawy.
- Nic ci się nie stanie przez te pół godziny - powiedziała ze stanowczością i lekko podwyższonym tonem. Wiedziałem, że mnie to nie uniknie, a dalsze dyskutowanie i tak prowadziło do przegranej bitwy, więc przeszedłem do rzeczy.
- Dobra, co muszę zrobić i gdzie jechać?
- Weźmiesz rower i pojedziesz do Pani sympatycznej po kwiaty, tam już jest zapłacone, tylko odbierzesz.
No tak, mogłem się domyślić, ładna pogoda, to za ogródki się biorą, no dobra. Posiedziałem jeszcze tak z dwie godzinki, i postanowiłem wyruszyć, bo jeszcze Pani sympatyczna sklerozy dostanie i będzie kazała płacić. Chwyciłem za rower i ruszyłem, trasa choć długa przebiegła bez żadnych komplikacji.
Gdy dojechałem starannie oparłem rower o ogrodzenie i już w oczy rzuciła mi się buda dla psa na podwórku, co najlepsze była pusta i to mnie zmartwiło. Zdrowy rozsądek podpowiedział mi, żeby poszukać dzwonka na furtce lub w jej pobliżu. Jest, ukryty pod drutem kolczastym i skrzynką na listy ledwo widoczny guziczek.
- Dobra, zaryzykuję, najwyżej okoliczne domy wysadzę w powietrze - powiedziałem do siebie pod nosem.
Ale nie, w domu rozległ się dźwięk dzwonka... czy to było Ich Troje? Nie ważne, wyszła drobnej postury kobieta o blond włosach i granatowej spudniczce (sukience?), wieku nie określam bo nie wypada, w każdym razie mogłaby być moją mamą. Chwilę później podbiegł do niej jej pies, ogromny, raczej nie miałby dobrych itencji jak bym wszedł na jego teren. Właścicielka niezgrabnie go uwiązała i zaprosiła mnie.
- Dzień dobry, ja od mamy, po kwiaty przyszedłem - powiedziałem z niepewnością, bo dziwnie na mnie spoglądała, lecz za chwilę zrezygnowała, ponieważ rozkojarzenie Pani było zbyt duże.
- Ach tak, już, za chwilę, proszę poczekać, albo nie... albo jednak proszę poczekać! - kręcąc się w kółko po posesji krzyknęła do mnie. Zacząłem się zastanawiać czy trafiłem w pod dobry adres. Nie czekałem długo, po piętnastu minutach Pani sympatyczna "wyskoczyła" zza domu z tacą kwiatów prawie się z nimi przewracając, potykając się o kabel od elektrycznej kosiarki. Wręczyła mi daną przesyłkę i mogłem ruszać. Droga powrotna nie była łatwa, ponieważ taca z kwiatami była niezbyt stabilna i chwiałem się, jak i rower. Punkt kulminacyjny nastąpił niedaleko mojego domu, a mianowicie, poruszając się chodnikiem, w pewnym momencie pod koła wskoczył mi zając, (zupełnie nie mam pojęcia co tam robił, no ale w sumie co może robić zając na wsi) w jednej chwili straciłem równowagę, całe życie przeleciało mi przed oczami i bruk z moją twarzą miał romantyczne zbliżenie. Uszczerbków na zdrowiu praktycznie żadnych, parę tylko zadrapań, ale uwagę moją przykuły szcządki kwiatów znajdujące się obok.
No cóż zdarza się, gdy wróciłem do domu, ujżała mnie los komandos. Jej twarz zbladła i zacząłem żałować, że mocniej nie uderzylem o ten chodnik.
       Skutki? Minęło już dobre parę godzin, a moja rodzicielka w dalszym ciągu się do mnie nie odzywa, a tłumaczenia nie chce słuchać, bo uważa, że zrobiłem to jej na zlość, bo mi się nie chciało jechać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz